niedziela, 14 września 2014

Rozdział 2

   Jasne promyki porannego słońca wpadały do pokoju przez niewielkie okno w poddaszu. Otworzyłem szeroko oczy rozglądając się po niewielkim pokoju. Porządku jaki w nim panował mogło pozazdrościć większość czyścioszków. Równiutko, kolorami poukładane ubrania w szafie ... jeśli kolorami można było nazwać ubrania w większości koloru czarnego i brązowego z natury łączone z białym podkoszulkiem w serek. Typowy strój, w który ubierał się typowy Mat.
   Na szafce nocnej rozległ się najgorszy z możliwych, dżingiel reklamowy. Dźwięk chórku śpiewającego wciąż "Good morning!" mógł przerazić, nie mówiąc już o pobudce, niejednego śpiocha. Chwyciłem za telefon wyłączając budzik, po czym powoli podniosłem się z łóżka ruszając do łazienki. Wszedłem do środka i spojrzałem w lustro. Mocno zmierzwione brunatne włosy z grzywką lekko opadającą na głębokie, czekoladowe oczy. Blada skóra i zaróżowione, pełne usta dawały mi delikatny kuszący wygląd. Niestety brak jakiegokolwiek umięśnienia nie plusowało u kobiet. Niski chuderlawy chłopak i w dodatku niezbyt śmiały, nie był pożądaną partią u dziewczyn ze szkoły.
   Ochlapałem twarz zimną wodą, po czym chwyciłem za pastę do zębów. Po chwili ubrany już w czarne jeansy i kamizelkę oraz biały podkoszulek w serek zszedłem na dół. Chwyciłem banknot dwudziestodolarowy oraz kartkę leżącą na stole, będącą zaświadczeniem na wyjazd i ubrawszy się w płaszcz zimowy oraz buty wyszedłem na mroźne powietrze jednocześnie jedząc drożdżówkę. Po dwudziestu minutach wolnego marszu doszedłem do szkoły. Pomarańczowy, nowoczesny budynek z kwadratowo - okrągłymi oknami oraz teraz ośnieżonymi palmami przed szkołą, poniekąd zachęcał do wejścia. Mijam główny plac i kieruję się w stronę grupki uczniów stojących przy szkolnym autobusie.
- Joseph Kent! - Krzyczy pan McQueen, czytając listę uczniów.
- Jestem!
- Annabeth Reynolds!
- Jestem!
- Matthew Chase!
- Jestem! - Odpowiadam, po czym słyszę za sobą głośne śmiechy. Odwracam głowę i widzę Kurta. Czarnooki brunet, metr dziewięćdziesiąt dwa, zawodowy gracz w futbol i mój prześladowca.
- Ty! Uważaj ptaszyno, bo sobie gardziołko zedrzesz tym krzykiem. - Spojrzał mi prosto w oczy.
- Nie martw się! Nic już nie będę mówił, żeby czasem nie urazić twojego alter ego i tej pięknej krzaczastej fryzury. - Odszczeknąłem mu, ale już po chwili żałowałem tego jak nigdy. Rozwścieczony paker złapał mnie za koszulkę, po czym z niebywałą lekkością podniósł sobie nad głowę i przyparł do żółtego, szkolnego autobusu.
- Coś ty powiedział? Czy czasem mamusia nie powiedziała ci, że nie warto zadzierać z silniejszym od siebie, Chase. - Odparł swoim niskim gardłowym głosem i wymierzył mi ręką w policzek. - Zaraz, zaraz... przecież ty nie masz matki. Twoja mamusia nie żyje! Tak mi przykro. - Podniósł rękę i ponownie uderzył. Tym razem z taką siłą, że osunąłem się na ziemię. Nadbiegł zaniepokojony profesor McQueen i pomógł mi wstać, jednocześnie wysyłając Kurta do dyrektora. Mężczyzna spojrzał na moją twarz i delikatnie się wykrzywił.
- Reynolds! Przynieś apteczkę... Migiem! - Krzyknął do blondynki stojącej obok niego. Annabeth posłusznie przyniosła małe pudełko z którego nauczyciel wyciągnął gazę i wodę utlenioną. - Myślę, że nie będzie trzeba specjalnie zaszywać, ani nic takiego, ale na wszelki wypadek radziłbym ci wrócić do domu i pójść do lekarza.
- Nie trzeba, dam radę. - Na dowód, powoli odsunąłem się od autobusu i przeszedłem parę kroków, lekko się chwiejąc, jednak to wystarczyło. Po dwudziestu minutach siedziałem już wewnątrz żółtego pojazdu z lewym okiem, zaklejonym gazą. Pomyślałem przez chwilę nad słowami Kurta. Tak, nie miałem matki. Nigdy nie nauczyła mnie jak nie zadzierać z silniejszymi, nie ratowała mnie z opresji, nie zaklejała rozbitego kolana, nie karciła, gdy podjadałem słodycze. Robił to zawsze tata. Ten tata, który próbował mnie usamodzielnić, lecz czasem też pomóc, jak mama, której codziennie mi brakuje. Był i jest mi obojgiem najwspanialszych rodziców, jakich miałem.
   Za oknem roztaczał się piękny zimowy, a zarazem przedświąteczny widok. Witryny sklepowe zapełnione zabawkami, lalkami, samochodami i pluszowymi misiami, które uszczęśliwią niejedno dziecko. Po długim czasie oczekiwania dojechaliśmy na miejsce. Muzeum muzyki współczesnej. Budynek, jak budynek. Okna drzwi... ale w tym jednym był wyjątkowy. Miał swoją historię, którą mieliśmy lada moment poznać.
- Wysiadać, wysiadać! Prędko... - Rozganiał uczniów z autobusu nauczyciel historii. - Ustawiamy się w rzędzie, idziemy zwartą grupą. I proszę was o jedno : nie przynieście mi wstydu! - Zwrócił się w naszą stronę, po czym poprowadził bandę licealistów do muzeum. "Witamy w muzeum muzyki współczesnej" głosił napis przed wejściem, pod którym stał nasz przewodnik.
- Witam was młodzieży! I witam cię Igorze McQueen. - Podał rękę nauczycielowi. - Nazywam się Logan Henderson i będę dzisiaj opowiadał wam o muzyce, której kiedyś słuchali wasi rodzice i którą może wy słuchacie teraz. Zapraszam! - Machnął ręką w naszą stronę, byśmy poszli za nim.
   Może czterdziestoletni mężczyzna ubrany był w białą koszulkę i czarne jeansy. Na ramiona, jakby bezwładnie narzucona była brązowa marynarka, a na szyi wisiał mały łańcuszek. Posłusznie podążaliśmy za nim. On co chwilę odwracał się i zerkał to na klasę to na mnie - uśmiechając się. Nagle zatrzymał się przy małej wystawie.
- Zacznijmy od początku. Może wy mnie nie pamiętacie, ale wasze mamy na pewno. Grałem kiedyś w zespole o nazwie Big Time Rush. Należeli do niego: Kendall Schmidt, Carlos Pena Jr., James Maslow i ja, Logan Henderson. To były piękne czasy, nasze lata świetności. - Wskazywał kolejne fotografie. - Niestety, nie trwało to wiecznie. Bowiem dziewczyna Jamesa - moja młodsza siostra, zginęła przy porodzie zostawiając mu syna - małego Gabriella. Wychowywał go przez rok, jak umiał. Pomagaliśmy mu, jednak pewnego razu zdarzył się wypadek. Pijany kierowca uderzył w samochód Maslow'a, który wracał z dzieckiem do domu. Mężczyzna przewoził w bagażniku karnistry z benzyną, która zapaliła się. Uciekł z płonącego samochodu. Uszedł z tego wypadku zaledwie z paroma siniakami, jednak jednej rzeczy nie zrobił - Nie uratował młodego mężczyzny, który stracił przytomność uderzając głową w kierownicę. Nie uratował także dziecka, które płacząc umierało płonąc razem z tatą.- Przewodnik otarł ręką łzę, po czym mówił dalej. - Gdy policja i straż pożarna razem z karetką dojechały na miejsce, powiadomieni przez przejeżdżających kierowców, zastali dwa doszczętnie spalone wraki. - Wskazał ręką fotografię, przedstawiającą stronę z New York Times'a.
Tydzień później pochowaliśmy dwie puste trumny. Jeśli dalej nie wiecie, jaki to był ból dla mnie i zespołu, który zaraz się rozpadł, ani dla milionów fanów na całym świecie, to pomyślcie, że w tym momencie pojawia się tutaj mężczyzna z waszą mamą, tatą, bądź rodzeństwem i na waszych oczach, zbija ich. Tamten pijany mężczyzna dostał dożywocie, ale to nie rekompensuje tamtej starty. Małe półtora roczne dziecko i najlepszy przyjaciel, a rok wcześniej siostra - zmarli. Pomyślcie teraz o rodzinie i gdy wrócicie do domu po prostu powiedźcie im "Kocham Cię", bez niczego w zamian powiedzcie dwa słowa. Bowiem macie wielki skarb i troszczcie się o niego. A teraz zapraszam dalej. - Poprowadził wycieczkę dalej, jednak ja zostałem dalej wpatrując się w jedną stronę gazety. Stronę na której ujrzałem swojego tatę, trochę młodszego. Przejechałem palcem po zdjęciu. Nie, to nie może być prawda. Tamten James Maslow umarł razem synem. Mój tata jest tylko nieco podobny do niego. Potrząsnąłem głową, by odgonić od siebie myśli o tej tragedii i pobiegłem za resztą klasy, nie zauważając, że przewodnik cały czas mnie obserwował.

* * *

Chciałam tylko powiedzieć, że dziękuje wam za komentarze i te 15 000 wyświetleń. 
Ja was po prostu Kocham! ;)

Pozdrawiam
Rita