niedziela, 12 października 2014

Rozdział 3

   Otwórz swoje oczy i wyjrzyj przez okno. Dasz radę! Zrób to! Zwlecz swój tyłek i spójrz za okno! Wiedziałem! Teraz powoli podnieś się. O właśnie, jeszcze parę kroczków... Jesteś! Widzisz to?
- Widzę... - Westchnąłem odpowiadając swojej podświadomości. Za oknem było po prostu biało. No jak inaczej można opisać grubą pokrywę śniegu otulającą chodnik, ulicę i przydrożne drzewa? Tak, już niedługo święta. Wesoły czas spędzany w gronie rodziny. Prezenty, choinka, słodycze, Mikołaj i te świecące lampki. Tylko na to czeka większość dzieciaków. Ale nie ja. Przepraszam, jest mi przykro, ale dla mnie to kolejny, zwyczajny dzień.
   Odwróciłem się od okna i ruszyłem do łazienki. Powoli uniosłem głowę i odkleiłem opatrunek z oka. Eh.. nadal spuchnięte i sine. I po co mi to było? No po co? Nie, przecież musiałem coś powiedzieć. Nie mogłem zamknąć się i po prostu zdusić tego w sobie. Nie, nie mogłem! Nałożyłem świeży opatrunek i zacząłem myć zęby, gdy nagle usłyszałem wibrujący telefon na półce. Podszedłem do niego i przeczytałem sms'a : ,,Nie wrócę dzisiaj do domu. Tata.". Jego treść ani trochę mnie nie zaskoczyła. Widocznie nie było to nic nowego. Złapałem torbę i zbiegłem na dół, gdzie ubrałem się i wyszedłem na mróz. Po paru minutach byłem już w szkole, gdzie oczywiście na dzień dobry ujrzałem Kurta. Chyłkiem zasłaniając się kurtką minąłem go i przemknąłem niezauważony do szafki, gdzie szybko wrzuciłem kurtkę i łapiąc książki odwróciłem się gwałtownie z zamiarem puszczenia się pędem do klasy, gdy nagle wpadłem na kogoś. Nie, to nie był ktoś. To była ona. Błękitnooka brunetka o delikatnych rysach. Tak delikatna i niesamowita. Rzuciła szybkie przepraszam i zgrabnie mnie wyminęła.
- To ja przepraszam... - Odpowiedziałem szeptem. Zerknąłem jeszcze przez chwilę, jak przemknęła korytarzem i zniknęła za zakrętem, po czym odwróciłem się i ruszyłem do klasy myśląc o pięknej nieznajomej.

* * *

- [...] Wojna secesyjna to wojna w Stanach Zjednoczonych Ameryki, pomiędzy stanami wchodzącymi w skład Stanów Zjednoczonych i Skonfederowanymi Stanami Ameryki, które wystąpiły z Unii. Trwała ona w latach... Matthew? Powiesz nam kiedy zaczęła się wojna secesyjna? - Pan McQueen spojrzał na mnie, wyczekując odpowiedzi.
- Zaczęła się w roku 1861, a zakończyła w 1865. - Odpowiedziałem intuicyjnie nawet nie wiedząc skąd wiem takie rzeczy.
- Bardzo dobrze!  Zaczęła się w roku 1861, a zakończyła w 1865. Lincoln [...] - Profesor kontynuował swój wykład, a ja wróciłem do bezmyślnego wpatrywania się, jak pojedyncze płatki śniegu spadały z nieba. Po dwudziestu minutach rozległ się dźwięk dzwonka. Złapałem torbę i mijając ławki kierowałem się do drzwi.
- Matthew zaczekaj! - Usłyszałem głos nauczyciela. - Muszę z tobą porozmawiać. - Odwróciłem się i usiadłem na rogu ławki wyczekując jego kolejnych słów. - Jak tam oko? - Profesor usiadł na przeciwko mnie i wskazał palcem na opatrunek.
- Okey.
- To dobrze. Słuchaj wiem, że to dość niezręczny temat do rozmowy, ale uczęszczasz do naszej szkoły prawie rok, a my nadal nie otrzymaliśmy wszystkich danych.
- Chodzi o dane mojej mamy? - Wielokrotnie słyszałem już to zdanie. Dane mojej mamy nigdy nie były dostarczone. Nigdy. I chociaż może wydać się to dość wstrząsające, ale ja nawet nie znam jej imienia. Wiele razy poruszałem ten temat, ale gdy ojciec usłyszał słowo "mama", automatycznie go zmieniał.
- Tak, chodzi o jej dane.
- Porozmawiam z tatą. Powinien je niedługo dostarczyć. - Wiedziałem bardzo dobrze, że i tak tego nie zrobi.
- To dobrze. - Igor McQueen podniósł się i ruszył na tyły klasy do swojego gabinetu. - A i jeszcze jedno. - Odwrócił się, jakby w zamyśleniu. - Ten przewodnik pytał o ciebie. - Powiedział po czym wszedł do gabinetu.
- Do widzenia panu. - Szepnąłem i wyszedłem z sali.
   Korytarz zdążył się wypełnić sporą gromadą uczniów. Poprawiłem wiszącą torbę na ramieniu i ruszyłem przez tłum w stronę szkolnej stołówki. Gdy stanąłem w jej drzwiach czułem się niczym na wybiegu dla psów. Każdy źle popełniony krok zostanie rozpatrzony przez stado sędziów, którzy rozsądzą, jak wysoką karę ci wymierzyć. W moim przypadku - najwyższą. Założyłem na uszy słuchawki i ruszyłem w rytm jednej z piosenek z mojej playlisty. Ktoś coś krzyknął, jednak słowa "I'm worse at what I do best and for this gift I feel blessed"*, zagłuszyły wszystko. Wziąłem kanapkę oraz wodę i skierowałem się do kasy, by zapłacić. Po otrzymaniu reszty zacząłem wracać "wybiegiem" i szło mi całkiem nieźle, gdy nagle, jakby spod ziemi wyrósł Kurt. Chwycił moje słuchawki i wyciągnął mi je z uszu. Następnie złapał kanapkę oraz wodę i rzucił nimi o ścianę. Wiedziałem co się święciło. Pierwsze dwa ciosy zadał w brzuch. Gdy kuliłem się z bólu kopnął trzeci raz. Upadłem na zimną posadzkę. Wokół zdążył się zebrać spory tłumek, który krzyczał "Mocnej! Mocniej!". Zamknąłem oczy i ścisnąłem mocno pięści. Przeniosłem się myślami w moment, gdy miałem jedenaście lat. Hah... Jakie to było znajome. Mieszkaliśmy wtedy z tatą na przedmieściach Chicago. Uciekałem przecznicami do domu. Za mną biegło sześciu chłopaków z zamiarem skopania mi tyłka. Dlaczego? Bo najładniejsza dziewczyna z klasy pożyczyła mi długopis. Błahy powód? Tak, ale każda sytuacja była bardzo dobrym powodem, by mnie pobić. Miło.. Jednak wtedy uciekałem do taty, który przyjmował wtedy małe zlecenia i miał więcej czasu. Dla mnie. Teraz leżałem jeszcze, przez dość długą chwilę udając nieprzytomnego, by wszyscy rozeszli się na kolejną lekcję. Gdy stołówka opustoszała, doczołgałem się do ściany, gdzie opierając się o nią - powoli wstałem. Otrzepałem się i przewieszając torbę przez ramię, puściłem się pędem, by jak najszybciej uciec z tego budynku.
   Było dopiero południe. Jako, że mieszkałem w niewielkim miasteczku, aktualnie było ono opustoszałe. Dzieci i młodzież w szkołach, a rodzice w pracy. Nałożyłem kaptur na głowę oraz włożyłem słuchawki do uszu i powoli kulejąc ruszyłem bocznymi uliczkami do domu. Jeden krok, dwa kroki, trzydzieści kroków, pięćset, tysiąc i tak dalej podążałem ze spuszczoną głową. Nagle poczułem kujący i pulsujący ból w podbrzuszu. Osunąłem się na pobliską ławkę, łapiąc się za bolące miejsce. Ból się wzmagał, a ja miałem ochotę krzyczeć. Nagle zaczął się przenosić. Kolejno z podbrzusza przemieścił się na klatkę piersiową, a następnie na prawe ramię. W tym miejscu, jakby zatrzymał się na chwilę, gdy nagle niczym błyskawica przeskoczył do dłoni, która zaczęła się trząść. Nie, to nie był już ból. To było uczucie wprost nie do opisania. Dłoń poruszała się z taką szybkością, że przez pewien moment prawie jej nie dostrzegałem. Chwyciłem w lewą dłoń torbę i zakryłem nią prawą rękę. Przede mną były jeszcze trzy przecznice. Kulejąc zacząłem biec...
- Jasna cholera! - Krzyknąłem, gdy zorientowałem się jak szybko się przemieszczam. Stanąłem w miejscu. Ręka przestała drgać. Spojrzałem na swoje stopy - wyglądały nadzwyczaj normalnie. Zaśmiałem się niedowierzająco.
- Nie wierzę, że to robię. - Przewiesiłem torbę przez ramię i szyję. Jeszcze raz spoglądając na swoje nogi - zamknąłem oczy i zacząłem biec. Przez moment czułem tylko lekki powiew wiatru, lecz gdy otworzyłem oczy, obraz wokół był niewyraźny. Zatrzymałem się w miejscu. Przede mną roztaczał się widok całego miasta.
- Łoł! - Szczyt góry. Góry znajdującej się na drugim końcu miasta. - Jak? Ja się pytam, jak? - Poddenerwowany przeczesałem włosy. Nie to nie mogła być prawda! Mi się to śni, a ja zaraz się obudzę. Po raz kolejny zacząłem biec, jednak tym razem pomyślałem o drodze, którą chcę przebiec, by dotrzeć do domu. Kolejny podmuch wiatru i to uczucie lekkości - byłem w domu. Wszedłem do niego. Jak najszybciej pozbyłem się ubrań i wszedłem pod prysznic, biorąc zimną kąpiel. Nadal w wielkim szoku ubrałem się w siwy, luźny dres i usiadłem po turecku na łóżku. Po kolei starałem się ustalić co dzisiaj robiłem. Niestety nie było w tym nic szczególnego poza... No własnie, poza słowami historyka: "Ten przewodnik pytał o ciebie". Kim był przewodnik? Poderwałem się z łóżka i usiadłem do komputera wystukując w wyszukiwarkę imię Logan Henderson. Wyskoczyło mi kilkanaście tysięcy jego zdjęć, jak i wywiadów. Znalazłem także ten sam wycinek z gazety, który znajdował się w muzeum. Wydrukowałem ten i jeszcze kilkadziesiąt innych artykułów. Dodatkowo parę zdjęć tego mężczyzny nadzwyczaj podobnego do mojego taty. Nagle znalazłem jej zdjęcie. Zdjęcie kobiety będącej w ramionach Jamesa Maslow'a. Kobieta, która co noc pojawiała się w moich snach. Nazywała się Gabriella Rose. Tak, to była ona. Ona. Gabriella Rose. Wydrukowałem parę jej zdjęć. Wstałem od biurka i zwinąłem mapę świata wiszącą w rogu pokoju. Na jej odwrocie przykleiłem wszystkie fotografie, a także parę szkiców młodej kobiety. Cofnąłem się parę kroków i spojrzałem na cały kolaż. Wyglądał jak jedna wielka sterta papierów, które ktoś bez przemyślenia poprzyklejał do kawałka papieru. Podszedłem do mapy i opuściłem ją, przykrywając zdjęcia. Sam położyłem się do łóżka. Po raz pierwszy w moim życiu, ONA się nie pojawiła.

* "Jestem gorszy w tym, co robię I czuję się pobłogosławiony mając ten dar."
    (Nirvana - Smells Like Teen Spirit)

* * *

Przepraszam, ze musieliście czekać na rozdział, aż tyle czasu. Ale istnieje coś takiego jak szkoła, do której niestety trzeba chodzić, nie mówiąc już o uczeniu się.
Co do rozdziału to jest moim zdaniem taki trochę średniawy, ale sami oceńcie.
Ja się z wami żegnam i lecę świętować urodziny :D

Pozdrawiam
Wasza Rita

niedziela, 14 września 2014

Rozdział 2

   Jasne promyki porannego słońca wpadały do pokoju przez niewielkie okno w poddaszu. Otworzyłem szeroko oczy rozglądając się po niewielkim pokoju. Porządku jaki w nim panował mogło pozazdrościć większość czyścioszków. Równiutko, kolorami poukładane ubrania w szafie ... jeśli kolorami można było nazwać ubrania w większości koloru czarnego i brązowego z natury łączone z białym podkoszulkiem w serek. Typowy strój, w który ubierał się typowy Mat.
   Na szafce nocnej rozległ się najgorszy z możliwych, dżingiel reklamowy. Dźwięk chórku śpiewającego wciąż "Good morning!" mógł przerazić, nie mówiąc już o pobudce, niejednego śpiocha. Chwyciłem za telefon wyłączając budzik, po czym powoli podniosłem się z łóżka ruszając do łazienki. Wszedłem do środka i spojrzałem w lustro. Mocno zmierzwione brunatne włosy z grzywką lekko opadającą na głębokie, czekoladowe oczy. Blada skóra i zaróżowione, pełne usta dawały mi delikatny kuszący wygląd. Niestety brak jakiegokolwiek umięśnienia nie plusowało u kobiet. Niski chuderlawy chłopak i w dodatku niezbyt śmiały, nie był pożądaną partią u dziewczyn ze szkoły.
   Ochlapałem twarz zimną wodą, po czym chwyciłem za pastę do zębów. Po chwili ubrany już w czarne jeansy i kamizelkę oraz biały podkoszulek w serek zszedłem na dół. Chwyciłem banknot dwudziestodolarowy oraz kartkę leżącą na stole, będącą zaświadczeniem na wyjazd i ubrawszy się w płaszcz zimowy oraz buty wyszedłem na mroźne powietrze jednocześnie jedząc drożdżówkę. Po dwudziestu minutach wolnego marszu doszedłem do szkoły. Pomarańczowy, nowoczesny budynek z kwadratowo - okrągłymi oknami oraz teraz ośnieżonymi palmami przed szkołą, poniekąd zachęcał do wejścia. Mijam główny plac i kieruję się w stronę grupki uczniów stojących przy szkolnym autobusie.
- Joseph Kent! - Krzyczy pan McQueen, czytając listę uczniów.
- Jestem!
- Annabeth Reynolds!
- Jestem!
- Matthew Chase!
- Jestem! - Odpowiadam, po czym słyszę za sobą głośne śmiechy. Odwracam głowę i widzę Kurta. Czarnooki brunet, metr dziewięćdziesiąt dwa, zawodowy gracz w futbol i mój prześladowca.
- Ty! Uważaj ptaszyno, bo sobie gardziołko zedrzesz tym krzykiem. - Spojrzał mi prosto w oczy.
- Nie martw się! Nic już nie będę mówił, żeby czasem nie urazić twojego alter ego i tej pięknej krzaczastej fryzury. - Odszczeknąłem mu, ale już po chwili żałowałem tego jak nigdy. Rozwścieczony paker złapał mnie za koszulkę, po czym z niebywałą lekkością podniósł sobie nad głowę i przyparł do żółtego, szkolnego autobusu.
- Coś ty powiedział? Czy czasem mamusia nie powiedziała ci, że nie warto zadzierać z silniejszym od siebie, Chase. - Odparł swoim niskim gardłowym głosem i wymierzył mi ręką w policzek. - Zaraz, zaraz... przecież ty nie masz matki. Twoja mamusia nie żyje! Tak mi przykro. - Podniósł rękę i ponownie uderzył. Tym razem z taką siłą, że osunąłem się na ziemię. Nadbiegł zaniepokojony profesor McQueen i pomógł mi wstać, jednocześnie wysyłając Kurta do dyrektora. Mężczyzna spojrzał na moją twarz i delikatnie się wykrzywił.
- Reynolds! Przynieś apteczkę... Migiem! - Krzyknął do blondynki stojącej obok niego. Annabeth posłusznie przyniosła małe pudełko z którego nauczyciel wyciągnął gazę i wodę utlenioną. - Myślę, że nie będzie trzeba specjalnie zaszywać, ani nic takiego, ale na wszelki wypadek radziłbym ci wrócić do domu i pójść do lekarza.
- Nie trzeba, dam radę. - Na dowód, powoli odsunąłem się od autobusu i przeszedłem parę kroków, lekko się chwiejąc, jednak to wystarczyło. Po dwudziestu minutach siedziałem już wewnątrz żółtego pojazdu z lewym okiem, zaklejonym gazą. Pomyślałem przez chwilę nad słowami Kurta. Tak, nie miałem matki. Nigdy nie nauczyła mnie jak nie zadzierać z silniejszymi, nie ratowała mnie z opresji, nie zaklejała rozbitego kolana, nie karciła, gdy podjadałem słodycze. Robił to zawsze tata. Ten tata, który próbował mnie usamodzielnić, lecz czasem też pomóc, jak mama, której codziennie mi brakuje. Był i jest mi obojgiem najwspanialszych rodziców, jakich miałem.
   Za oknem roztaczał się piękny zimowy, a zarazem przedświąteczny widok. Witryny sklepowe zapełnione zabawkami, lalkami, samochodami i pluszowymi misiami, które uszczęśliwią niejedno dziecko. Po długim czasie oczekiwania dojechaliśmy na miejsce. Muzeum muzyki współczesnej. Budynek, jak budynek. Okna drzwi... ale w tym jednym był wyjątkowy. Miał swoją historię, którą mieliśmy lada moment poznać.
- Wysiadać, wysiadać! Prędko... - Rozganiał uczniów z autobusu nauczyciel historii. - Ustawiamy się w rzędzie, idziemy zwartą grupą. I proszę was o jedno : nie przynieście mi wstydu! - Zwrócił się w naszą stronę, po czym poprowadził bandę licealistów do muzeum. "Witamy w muzeum muzyki współczesnej" głosił napis przed wejściem, pod którym stał nasz przewodnik.
- Witam was młodzieży! I witam cię Igorze McQueen. - Podał rękę nauczycielowi. - Nazywam się Logan Henderson i będę dzisiaj opowiadał wam o muzyce, której kiedyś słuchali wasi rodzice i którą może wy słuchacie teraz. Zapraszam! - Machnął ręką w naszą stronę, byśmy poszli za nim.
   Może czterdziestoletni mężczyzna ubrany był w białą koszulkę i czarne jeansy. Na ramiona, jakby bezwładnie narzucona była brązowa marynarka, a na szyi wisiał mały łańcuszek. Posłusznie podążaliśmy za nim. On co chwilę odwracał się i zerkał to na klasę to na mnie - uśmiechając się. Nagle zatrzymał się przy małej wystawie.
- Zacznijmy od początku. Może wy mnie nie pamiętacie, ale wasze mamy na pewno. Grałem kiedyś w zespole o nazwie Big Time Rush. Należeli do niego: Kendall Schmidt, Carlos Pena Jr., James Maslow i ja, Logan Henderson. To były piękne czasy, nasze lata świetności. - Wskazywał kolejne fotografie. - Niestety, nie trwało to wiecznie. Bowiem dziewczyna Jamesa - moja młodsza siostra, zginęła przy porodzie zostawiając mu syna - małego Gabriella. Wychowywał go przez rok, jak umiał. Pomagaliśmy mu, jednak pewnego razu zdarzył się wypadek. Pijany kierowca uderzył w samochód Maslow'a, który wracał z dzieckiem do domu. Mężczyzna przewoził w bagażniku karnistry z benzyną, która zapaliła się. Uciekł z płonącego samochodu. Uszedł z tego wypadku zaledwie z paroma siniakami, jednak jednej rzeczy nie zrobił - Nie uratował młodego mężczyzny, który stracił przytomność uderzając głową w kierownicę. Nie uratował także dziecka, które płacząc umierało płonąc razem z tatą.- Przewodnik otarł ręką łzę, po czym mówił dalej. - Gdy policja i straż pożarna razem z karetką dojechały na miejsce, powiadomieni przez przejeżdżających kierowców, zastali dwa doszczętnie spalone wraki. - Wskazał ręką fotografię, przedstawiającą stronę z New York Times'a.
Tydzień później pochowaliśmy dwie puste trumny. Jeśli dalej nie wiecie, jaki to był ból dla mnie i zespołu, który zaraz się rozpadł, ani dla milionów fanów na całym świecie, to pomyślcie, że w tym momencie pojawia się tutaj mężczyzna z waszą mamą, tatą, bądź rodzeństwem i na waszych oczach, zbija ich. Tamten pijany mężczyzna dostał dożywocie, ale to nie rekompensuje tamtej starty. Małe półtora roczne dziecko i najlepszy przyjaciel, a rok wcześniej siostra - zmarli. Pomyślcie teraz o rodzinie i gdy wrócicie do domu po prostu powiedźcie im "Kocham Cię", bez niczego w zamian powiedzcie dwa słowa. Bowiem macie wielki skarb i troszczcie się o niego. A teraz zapraszam dalej. - Poprowadził wycieczkę dalej, jednak ja zostałem dalej wpatrując się w jedną stronę gazety. Stronę na której ujrzałem swojego tatę, trochę młodszego. Przejechałem palcem po zdjęciu. Nie, to nie może być prawda. Tamten James Maslow umarł razem synem. Mój tata jest tylko nieco podobny do niego. Potrząsnąłem głową, by odgonić od siebie myśli o tej tragedii i pobiegłem za resztą klasy, nie zauważając, że przewodnik cały czas mnie obserwował.

* * *

Chciałam tylko powiedzieć, że dziękuje wam za komentarze i te 15 000 wyświetleń. 
Ja was po prostu Kocham! ;)

Pozdrawiam
Rita



niedziela, 31 sierpnia 2014

Rozdział 1

   I oto jestem. Chodzę ulicami miasta, które jest mi tak nieznane. Mijam kawiarenki i sklepy. Kolejne migające szyldy zmieniają się przed moimi oczami, jak za każdym razem, gdy przechodzę obok nich codziennie. Wędruje tą drogą już rok. Rok tak istotny i tak mało znaczący w moim życiu.
   Chłodne grudniowe powietrze smaga moje policzki i szyję. Szczelniej otulam się płaszczem i poprawiam torbę wiszącą bezwładnie na moim ramieniu. Jak dziecko, które przebiegło obok mnie śpiesząc do mamy czekającej na nie przed domem, tak każdy mężczyzna czy kobieta mijający mnie tak zwyczajnie, nie zwracając uwagi na otaczający ich świat. Ludzie zagubieni w swoich codziennych pracach, natłoku myśli śpieszący się gdzieś. Pokonują kolejne metry nie spuszczając wzroku od punktu zaczepionego w dalekiej, ciemnej przestrzeni. Tak ważnego, jakby był najcenniejszym klejnotem. Tak jak oni, idę także ja. Dłonie mocno wciśnięte w najgłębsze miejsca kieszeni płaszcza, ściskające w jednej z nich banknot dwudziestodolarowy otrzymany od ojca na śniadanie. Mało ważne jest to, że na niebie pojawiają się pierwsze gwiazdy, w czasie gdy księżyc próbuje wydostać się zza małej deszczowej chmurki. Wiem, że w momencie otworzenia drzwi domu, zastanę pustkę. Wiecznie zapracowany pan Chase nie ma czasu dla syna. Także on zagubiony w stosach papierów i garniturów na każdą okazję, widywany jest tylko raz dziennie. I to w momencie, gdy czasem zbyt długo zasiedzę się przy oglądaniu TV, bądź czytaniu.
   Z głową pokornie opuszczoną wchodzę do Big Burger'a i kupuję to co zawsze: dwa cheeseburgery z frytkami i colę. Płacę i ponownie wychodząc, wtapiam się w tłum ludzi śpieszących do domów. Powolnym krokiem szurając po zamarzniętej jezdni dochodzę do domu. Drewniany budynek wokół otoczony wiekowymi drzewami i młodymi sosnami. Piękne drewniane okiennice, lekko zapuszczone, wyglądają jakby wyrwane z chatki z piernika o czekoladowym kolorze. Zamarznięte jezioro, nie przyciąga już dzikich kaczek czy śnieżnobiałych łabędzi. Wprost odpycha od siebie srogością i zimnem.
    Ściągnąłem w przedpokoju płaszcz i ośnieżone buty. Jak zawsze wracałem do domu z cieniem nadziei, że może zastanę tatę w domu. Nie na darmo Hirszfeld powiedział: "Nadzieja jest matką głupich".
- Tak bardzo bym chciał, byś był tu ze mną... - szepnąłem w głuchą pustkę.
   Z torby wyciągnąłem jednego cheeseburgera i frytki. Zostawiłem je na kuchennym blacie razem z zaświadczeniem na jutrzejszą wycieczkę na którą nie miałem nawet ochoty. Jednak jedna trzecia oceny semestralnej z angielskiego składała się ze zrelacjonowania wyjazdu.
   Powolnym krokiem wszedłem schodami na poddasze, gdzie był mój niewielki pokój. Drewniane ściany, tak jak i sufit nie były niczym pozaklejanie z wyjątkiem małej przestrzeni za drzwiami. Znajdowały się tam próbne ilustracje do gazetki szkolnej. Szkice uczniów, nauczycieli zajętych rozmową czy pracą nie pozostawiały niczego do życzenia. Idealne proporcje i odcienie szarości skrywały w sobie tajemnice ludzi. Tajemnice, które nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego. Tak jak moja tajemnica schowana w najgłębszej szufladzie biurka. Każdego dnia miałem poczucie zmarnowanego czasu, bo nie widziałem sensu w niczym, co wiązałoby się z wspominaniem kobiety ze snów. Z drugiej strony czuję się uwięziony. Chwytanie się czegokolwiek, by czas płyną szybciej, a minuty więcej się nie dłużyły.
   Rysując dzisiaj po raz kolejny tą samą smutną twarz, zastanawiałem się dlaczego ona. Ta sama kobieta śniąca się co noc była mi obca, a zarazem tak bliska, jak część mnie. Głębokie pełne szczerości, brązowe oczy wpatrujące się we mnie. I ta łza cierpienia co raz spływająca po jej śnieżnobiałym policzku. Łza, którą zaraz pośpiesznie wycierała, po czym odwracając się znikała, bym chwilę potem budził się zlany potem. Niekiedy zostawała dłużej, a czasami znikała już po sekundzie. A ja zawsze z tym samym uczuciem, jakby każdym razem była tu naprawdę, rysowałem ją z zawziętością, by już po skończonej pracy zagrzebać rysunek w stosie pozostałych, na dnie szuflady. Dzisiaj zrobiłem po raz kolejny to samo. Zostawiłem ją jako wybujałe wyobrażenie czegoś odległego.
    Od biurka przeniosłem się na łóżko, gdzie zacząłem odrabiać lekcje. Gdy nie minęła nawet dwudziesta druga usłyszałem szmer na dole. Powoli zwlekając się z łóżka wyjrzałem za drzwi, a następnie omijając czwarty i dziewiąty stopień, które jak na niewielki wiek domu, cholernie skrzypiały, zszedłem na dół. Nie ujrzałem tam niczego co wykraczało by poza normy, więc z zamiarem wrócenia na górę - powoli wchodziłem na schody.
- Zaczekaj - wzdrygnąłem się słysząc za sobą męski głos. Powoli odwracając głowę spojrzałem na ojca. Jadł pozostawione przeze mnie dla niego, frytki. - Usiądź proszę - wskazał ręką skórzaną czarną sofę. Posłusznie usiadłem na brzegu siedziska, w czasie gdy on usiadł na przeciwko, w fotelu. Nadal ubrany był w szary garnitur, a lekko zapuszczony zarost i podkrążone oczy wskazywały, że dawno nie spał. Jacob Chase trwał wciąż w niezmąconym strachu, że straci wszystko na co pracował przez tyle lat i po raz kolejny będzie musiał rozpoczynać życie od nowa. Powoli podniósł oczy i spojrzał na syna, który z opuszczoną pokornie głową czekał na słowa ojca. - Wiem, że rzadko się widujemy, a ja nie mam dla ciebie czasu. Chciałbym tylko, żebyś wiedział... - tata otarł pojedynczą łzę z policzka. - Jasna cholera! - szepnął tak, bym nie usłyszał. - Chciałbym, żebyś wiedział, że jesteś dla mnie najważniejszy w świecie- jego cierpiące spojrzenie skierowało się na mnie. - Tylko ciebie mam. Tylko ty mi po niej pozostałeś. Tak bardzo przypominasz swoją matkę. Masz jej uśmiech. Ten cudowny, perlisty uśmiech pełen nadziei. - nagle poderwał się z fotela i usiadł momentalnie obok przytulając się do mnie. Moja głowa spoczęła na jego ramieniu. Czułem dym papierosowy, choć ojciec nie palił. Tata, który przytulał mnie jak nigdy. Szeptał kolejne słowa płacząc. - Kocham cię synu. Cholernie cię kocham. A ty jesteś tylko jedynym wspomnieniem jej samej. Kochała cię! Bardzo cię kochała. - po tych słowach nastała długa pauza wypełniona ciszą i łzami wypływającymi z naszych oczu. Chwila tak rzadka i wyjątkowa. Chwila, którą nagle przerwał telefon komórkowy. Czterdziestoletni mężczyzna poderwał się i po raz kolejny zatracony w pracy, odebrał połączenie zerkając przepraszająco na syna.
   Wstałem z kanapy i nie odwracając się nawet na chwilę, wróciłem do pokoju, gdzie wziąwszy prysznic położyłem się zmęczony do łóżka, by chwilę potem ujrzeć tę samą kobietę...

* * *

I jak się wam podoba pierwszy rozdział? Powiem wam, że mi bardzo :) Poświęciłam na niego dwa tygodnie wakacji, ale wyszedł nawet, nawet... Oczywiście komentujcie, oceniajcie i czytajcie oraz piszcie co chcielibyście ujrzeć w dalszych losach bohaterów, których z czasem będzie coraz więcej. A zdradzę wam, że trzeci bohater już w następnym rozdziale. I to doskonale wam znany ;) Obstawiajcie. Kolejny rozdział zapewne 14 września. Tak więc, ja się już z wami żegnam i do zobaczenia za dwa tygodnie.

Gorąco pozdrawiam
Wasza Veronica

 

czwartek, 24 lipca 2014

Prolog

   Musicie coś wiedzieć. W świecie przepełnionym zapracowanymi i niemającymi na nic czasu ludźmi, dążącymi do bogactwa, czy sławy istnieje coś takiego, jak szkoła średnia. Nie jest ona może czymś szczególnym, ale istnieje jako taki mały kraj ze swoimi prawami. Tak... to dobre porównanie, ale zacznijmy od początku.
   Nazywam się Matthew Chase i mieszkam w małym miasteczku w stanie Nowy Jork - Greenfield.
Jak się pewnie domyślacie chodzę do John I. Leonard High School.

   Moja szkoła niczym nie różni się od innych szkół średnich, poza tym że jest to jedna z najgorszych szkól do jakich kiedykolwiek chodziłem, a uwierzcie mi - było ich wiele. Są tu oczywiście piękne cheerleaderki kibicujące nie inaczej niż drużynie koszykówki o wdzięcznej nazwie "Ułani". Naszą maskotką oczywiście jest rycerz na koniu ubrana w pomarańczową koszulkę z logo szkoły. Maskotka nie jest czymś wyjątkowym dla drużyny, więc widziałem ją zaledwie dwa razy na meczach. Nie żebym na nie chodził, ale moim obowiązkiem jest uwiecznianie kolejnych zwycięstw naszej drużyny. Nie mam jednak na myśli robienie zdjęć. Nie ma takiej możliwości! Moja szkoła reklamuje się pod hasłem "Wszystko dla ciebie mamo Ziemio!", dlatego też redaktor gazetki szkolnej pod przymusem dyrektora Concours'a stawia na omijanie szerokim łukiem drukarki czy kserokopiarki, a zbliżanie się do ekologicznego papieru i pracy rąk. Dlatego też, jako że przez niefortunny przypadek na lekcji W-Fu złapano mnie na rysowaniu za szkolną aulą, zostałem do końca roku uziemiony na stanowisku gazetowego grafika. Ale nie o tym chciałem wam powiedzieć. 
   Liceum Leonarda ma pewne prawa i przywileje. Każdy uczeń, bez wyjątku jest przyporządkowany do jednej z grup: cheerleaderki, mięśniaki z drużyny, kujonie, komputerowcy itd. Rodem jak z amerykańskiego filmu? Nie. To rzeczywistość. Pewnie zastanawiacie się do jakiej "drużyny" należę ja? Powiem wam, że nie jest to drużyna. 
   Mogę się założyć, że od pierwszych przeczytanych słów myślicie o mnie, jako o popularnym, pewnym siebie i przystojnym chłopaku z dzianymi rodzicami i piękną willą nad brzegiem morza. Mam rację? Wyprowadzę was jednak z błędu. Jestem śmieciem. Nie żartuję, należę do śmieci, jeśli można to tak ująć, ponieważ jestem sam. Jedyny niepowtarzalny w tym przezwisku. Ale dlaczego Matthew? - pomyślicie.
A może dlatego, że jestem chuderlawą sierotą z ojcem, którego nigdy nie ma w domu i wyimaginowanym przyjacielem w swojej głowie. Śmieć, który nie nosi markowych ciuchów, czy nie wozi się najnowszym modelem BMW. To Mat, który w szkole, by przetrwać kolejne dni, godzinami chowając się po kątach, bazgrze rysunki, które są po części strzępkami wspomnień z przeszłości, które z dnia na dzień coraz bardziej przypominają sen. To ten, który w nocy nie śpi z obawy, że obudzi go kolejny koszmar i widok tej samej rannej i cierpiącej kobiety. Tak ten chłopak to ja. Matthew Chase, który nie ma pojęcia, gdzie żyje i być może nigdy się tego nie dowie.

* * *

   Zatem ten prolog oddaję w wasze ręce. Podoba się wam? Wiem, że miał się pojawić we wrześniu, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby go wam nie opublikować :) To właśnie od tego prologu będzie zależało, czy kolejna część będzie miała u was jakieś szanse. Wypowiadajcie się! Proszę was moi drodzy, aby zrobili to wszyscy, którzy chcą czytać tego bloga. Chciałabym zobaczyć dla kogo będę pisać ;) 
   Po części za wygląd Matthew odpowiadacie wy. A to dlaczego? Na stronce Facebook-owej odbyło się głosowanie na wygląd naszego bohatera. Niestety widziałam tam tylko trzy osoby :/ Zatem zapraszam was na Facebooka (link w ogłoszeniach).
Zachęcam też do obejrzenia bloga, gdzie w niektórych miejscach pojawiło się trochę nowości.
Także Oficjalny Zwiastun "Believe in Angels: Przepowiednia".
A jak wam mijają wakacje? Wypoczęci? :) Ja nie mogę uwierzyć, że to już prawie połowa za nami. 
Oczywiście komentujcie, czytajcie i oceniajcie!

Pozdrawiam
Rita

niedziela, 25 maja 2014

Epilog

   
  Szedł powoli korytarzem. Przed chwilą dostał informację, że ma pojawić się na oddziale położniczym. Zobaczę swojego syna - pomyślał. Od czasu transplantacji, nie widział nikogo ze swojej najbliższej rodziny. Wiedział, że jeszcze nie wynagrodził Gabrielli tego, ile przeżyła w czasie ciąży. Nigdy nie dotykałem jej brzucha, nie mówiłem do niego. Nie byłem z nią w sklepie, by kupić łóżeczko i wózek. Tyle czasu minęło. - rozmyślał. Właśnie wszedł na odział. Prowadzony przez położną skierował się do sali, gdzie leżały noworodki. Powolnym wzrokiem zbliżył się do swojego syna.
 - Mój kochany synek. - Pochylił się nad łóżeczkiem. Położna pomogła mu unieść tak delikatnego człowieka. Spojrzał w jego zielone oczy. - Przypominasz mi tak swoją mamę. A wiesz, że się jej oświadczę? Ubierzemy cię w taki malutki biały garniturek. Ok? To będzie cudowny dzień dla twojej mamy. Obiecuję ci to. - James pocałował chłopca w czoło.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale to pan jest James Maslow? - Do sali wszedł młody lekarz. I z zaciekawieniem wpatrywał się raz w mężczyznę, a raz w niemowlę.
- Tak. W czym mogę pomóc? - Maslow odłożył chłopca do łóżeczka, po czym skierował się by podać rękę lekarzowi.
- Ja byłem ginekologiem panny Rose. Nazywam się Antonio Klark.
- James Maslow. Ale jak to pan "był"? - Zaskoczony mężczyzna wpatrywał się w lekarza.
- Pani Gabriella wypisała się ze szpitala już dwa dni po porodzie. Nie mogła jeszcze zabrać dziecka. Obiecała, że po nie wróci, ale do tej pory się nie zjawiła. Zostawiła tylko komórkę. Proszę niech pan ja weźmie i odda właścicielce. A tak po za tym może pan odebrać syna już dzisiaj. Jest zdrowy i nic nie zagraża jego życiu. - Mężczyzna uśmiechnął się i wyszedł z sali zostawiając zbitego z tropu Jamesa, który wyszedł za drzwi, by przejrzeć telefon w poszukiwaniu wskazówek, niespodziewanego zniknięcia dziewczyny. Wszedł w notatki i przejrzał większość z nich, gdy w końcu dotarł do czegoś, czego nie mógł opisać.

"James, jeśli to czytasz to pewnie jestem już w domu.
Moim prawdziwym domu.
To wszystko mnie przerosło. Ciąża, samotność, brak wsparcia.
To, że Logan okazał się moją rodziną. Tak, to prawda.
I dziecko. Kocham naszego syna i ciebie też, ale to za dużo.
Nie przyjeżdżaj do mnie. Nie chcę tego. Jedyne czego pragnę to zapomnieć 
ostatnie osiem lat życia, gdy cię spotkałam i zrujnowałam ci życie. 
Wpadłam do niego bez zaproszenia, zmieniając jego bieg.
To przeze mnie musiałeś tyle cierpieć i nie chcę byś dalej to robił.
Proszę zrozum mnie.
Zostawiam ci Anioła Stróża, by cię chronił i czasem przypomniał
o dziewczynie, którą CHYBA kochałeś.
Opiekuj się naszym synem.
Przepraszam za wszystko.
Twoja na zawsze.
Gab"
 
   Młody ojciec nie wiedział, jak ma to rozumieć. Przecież nic nie wskazywało na to, by jego ukochana chciała odejść. Była taka szczęśliwa i podekscytowana narodzinami dziecka i znalezieniem dla mnie dawcy. Przynajmniej tak wynikało ze słów Stelli, która była przy niej. - Zastanawiał się mężczyzna. Nagle poderwał się z miejsca i udał się do recepcji, gdzie po niespełna dwudziestu minutach siedział z dzieckiem w samochodzie, gdzie po raz pierwszy od roku miał się zjawić w domu. Dotarłszy na miejsce, zaparkował samochód na podjeździe i razem z synem w nosidełku samochodowym w jednej ręce, a walizką w drugiej stanął na progu domu. Wszedł powoli do środka, gdzie napotkał tylko pustkę i wszechstronną ciszę. Zaniósł małego na górę. Wszedł do swojego pokoju, gdzie pierwsze co rzuciło mu się w oczy to jego nowy wygląd. Zniknęło stare małżeńskie łóżko, a na jego miejscu pojawiło się nowe, bardziej nowoczesne. U jego końca stało łóżeczko. Delikatnie położył się z synem na łóżku, kładąc go sobie na brzuchu. Mały spojrzał na tatę i delikatnie podnosząc rączkę złapał go za palca i ... zasnął. 
   W tym samym czasie do domu wróciła reszta mieszkańców, Zaskoczony Logan zauważył, zapewne jako jedyny walizki stojące w przedpokoju. Zorientował się, że wróciła jego siostra, James i mały siostrzeniec. Razem z całą bandą wbiegli na górę i pukając wbiegli do środka. Ku ich oczom ukazał się James leżący z małym chłopcem na piersi. 
- Jezus, jakie śliczne maleństwo. - Joel podeszła do Jamesa i usiadła obok niego, delikatnie przejeżdżając palcem po kręgosłupie chłopca. - Gabriella pewnie w łazience? - Dziewczyna spojrzała na brata, w tym samym czasie reszta przyjaciół podeszła przywitać się z nowym członkiem rodziny i oczywiście z odrodzonym na nowo Maslow'em. - Mamuśka gdzie jesteś? - Nawoływała Jo pukając do łazienki.
- Nie pukaj. Jej tam nie ma. - Brunet podniósł się z łóżka ciągle trzymając dziecko przy piersi. - Ona odeszła. - Spojrzał na siostrę James.
- Gdzie? - Zaskoczony Logan włączył się do rozmowy.
- Do domu. Tak mi napisała. Mamy ją zostawić. Chce zapomnieć ostatnie osiem lat życia. Zostawiła nam małego, by przypominał nam o niej. - Łzy same cisnęły się chłopakowi do oczu. Usiadł na podłodze, przytulając do piersi syna. - Mój kochany syn. - Szeptał...

 Rok później...

   Był słoneczny dzień. Na tyłach przepięknego drewnianego domu, mężczyzna bawił się z dzieckiem, które ochoczo dreptało po zielonej trawie.
 - No chodź do tatusia. Synku chodź. - Szczęśliwy tata biegał za synem. - Malutki, choć do taty. Tata ma piłeczkę. 
   Zabawa była tak beztroska, że mężczyzna nie zauważył jak z kieszeni wypadł mu telefon. Chłopiec od razu to zauważył i złapał go. James, jako że nie zauważył żadnego niebezpieczeństwa złapał chłopca i usiadł razem z nim na kocu.
- A co mój mały Gabriel ma? - Maslow zerkał co jego syn robi z telefonem. Po paru minutach ku jego oczom ukazało się zdjęcie uśmiechniętej Gabrielli w ciąży, leżącej na łóżku razem z Joel.
- Ma-ma. - Uśmiechnięty chłopiec zaskoczył swojego tatę, który dalej przyglądał się zdjęciu.
   Pewnego razu, gdy miałem może sześć, osiem lat zbiłem w oknie szybę. Przestraszony, że zaraz przyjdą rodzice i  zaczną krzyczeć uciekłem do lasu. Właśnie tam przy wielkim dębie miałem swoją kryjówkę, o której tak jak myślałem - nikt nie miał pojęcia. Po dwudziestu minutach usłyszałem kroki i dźwięk łamanych gałęzi. Skuliłem się jeszcze bardziej, przyciskając kolana do brody. Zjawił się tata. Wcale nie krzyczał, tylko uśmiechnął się do mnie z politowaniem. Uklęknął na przeciwko mnie, z kieszeni wyciągając czekoladowy batonik i plastry. Dopiero w tamtym momencie zorientowałem się, że jeden z odłamków szkła zranił mi nogę. Tata opatrzył ją i biorąc mnie za rękę zaprowadził z powrotem do domu. Na miejscu przekonał mamę, że szybę i tak miał wkrótce wymieniać z powodu jej starych ram okiennych, a także "Jakie to życie bez zbitej szyby?"  Uśmiechał się wtedy do mnie usmarowanego czekoladą. Przybiegła jeszcze Joel z małym kotkiem, którego dzień wcześniej przytaszczyła ze szkoły mówiąc "Mamusiu, ale to jest Guliwer. Mój mały synek. Nie możesz go oddać do schroniska.". I tak oto Guliwer został w naszej rodzinie, a ja zrozumiałem, jak ważne jest by wszyscy byli razem. - Rozmyślał Maslow.
- Tak synku, to mama. Chciałbyś ją zobaczyć? -James spojrzał na Gabriella. 
- Ma-ma. - Ucieszył się malec.
- Tak, mama. Chodź mały, jedziemy do mamy. - Brunet wziął na ręce chłopca, który ochoczo wymachiwał tłustymi raczkami, krzycząc ma-ma.
                                                                     
* * *

James był już na podjeździe w domu Toma - starszego brata Gabrielli. Zaparkował samochód i wysiadł z niego z Gabrielem na rękach. Stanął w drzwiach i zanim jeszcze zdążył zapukać wyszedł mu na przeciw Tomek.
- Wejdź, musimy pogadać. - Odezwał się.
Zaskoczony bezpośredniością szwagra wszedł powoli do środka. I podążając za mężczyzną usiadł w salonie. 
- Wiem, że szukasz Gabrielli. - Zaczął Tom. - To nie ja powinienem ci to powiedzieć... - Mężczyzna skierował się do szafki z której wyciągnął kopertę. - ... tylko ona. - Wręczył ją Jamesowi. 

"Zajdziesz mnie tutaj."

Głosił napis na środku kartki, gdzie na odwrocie była mapa. Maslow spojrzał na chłopaka, który tylko pokiwał głową i wyszedł z pomieszczenia zostawiając zbitego z tropu Jamesa i Gabriella szepczącego "Ma-ma". Brunet poderwał się z kanapy i po dwudziestu minutach był już na miejscu, a był nim ... cmentarz. Już wiedział, że nie będzie to szczęśliwe spotkanie. Nagle z rąk zaczął mu się wyrywać synek. Więc by nie zrobić mu krzywdy postawił go na ziemi. Gabriel, nagle zerwał się do biegu. Chodź dopiero niedawno nauczył się chodzić, był bardzo zwinny. James poderwał się nagle do biegu za chłopcem. Gdy już prawie go złapał. Ten momentalnie zatrzymał się przed jednym z nagrobków i upadł na małe kolanka kładąc na nim ręce. Maslow totalnie zaskoczony ta sceną, powoli zbliżył się do chłopca i uczynił to samo: Lewą dłoń położył na nagrobku, a prawą na sercu. Dopiero teraz spojrzał na napis na nagrobku, który mówił:

"Na zawsze pozostanę twoim Aniołem Stróżem"

Pojedyncza łza pojawiła się na policzku mężczyzny, gdy zobaczył jej roześmianą fotografię. Dopiero łza bólu pozwoliła mu zobaczyć, że od małego Gabriella rozchodzi się poświata, a miejsce gdzie znajduje się serce mężczyzny - jaśnieje. Ogarnęła go radość, gdyż zrozumiał, że ona pozostanie z nimi na zawsze.

Dziesięć lat później...
 
 Powtórzyła się ta sama scena. Jaśniejąca poświata wypełniała serce jego taty i całe jego ciało. Usłyszał jej głos: Zjawię się, kiedy będziecie na to gotowi. Pamiętaj! Bądź jego Aniołem Stróżem.

Nazywam się Gabriell Maslow.
Mam jedenaście lat.
Moja mam oddała życie, bym ja i mój tata - przeżyli.
Jestem jej za to ogromnie wdzięczny.
Teraz kończę jej misję.
Chronię tatę.
Jestem archaniołem.
Jego Aniołem Stróżem
Dziecko człowieka i archanielicy.
Nieśmiertelne. 
Poznałeś historię mojego powstania.
Zachowaj ten sekret!
A może i ty spotkasz swojego Anioła Stróża. 

* * *
I jak tam? Podoba wam się koniec? Mi baaardzo :). Pewnie się zorientowaliście, że jest to koniec...koniec części pierwszej. Teraz to zależy wyłącznie od was, czy powrócę do was z kolejną częścią po wakacjach. Piszcie w komentarzach :)
Teraz chciałabym podziękować Marcie Gadomskiej, Abbey Bieber, Myszce, Oli Maj, Pauli, Natalie, Rusher Schmidt, Mai R, BTR ♡♥ XD, Natalii Halek, Angie i wszystkim tym którzy się nie ujawnili, a czytali, a także tym wszystkim Anonimkom, którzy byli ze mną, nie zawsze to pokazując. Dziękuję także wszystkim hejterom, którzy pokazywali mi co mogę zmienić w blogu. Dziękuję im za te hejty tutaj i na innych portalach. Dziękuję wszystkim za te czternaście miesięcy. Jesteście wspaniali i niesamowici. Jedyni w swoim rodzaju, szurnięci i wyjątkowi. Jeszcze raz dziękuję! :) Oczywiście jak to zawsze bywa zachęcam do czytania i komentowania tego Epilogu. Pokażcie, że jesteście. Jeszcze raz bardzo, bardzo serdecznie wszystkim dziękuję, za tą możliwość bycia tutaj z wami. Pamiętajcie także o tym, żeby w komentarzu napisać, czy chcielibyście kolejną część, lub bym zakończyła działalność bloga, bo się do tego nie nadaję. Piszcie!

Bardzo, bardzo gorąco pozdrawiam
Wasza Alyssa :*